O pierwszym spotkaniu nie pisałem,
natomiast o wszystkim opowiem tu i teraz. Pewnego dnia naszła mnie
refleksja, że warto „oddać” coś ludziom, którzy sprawili że
jesteśmy kim jesteśmy. Kiedyś Andrzej Jaciów, Barbara Krok, a
także wtedy jeszcze klub ALF mieli duży wpływ na moje życie
kształtując moją osobowość na wyjazdach, obozach czy przez pracę
w radiu. Aktualnie Klub stał się Stowarzyszeniem Rozwoju Dzieci i
Młodzieży ALF, a ja postanowiłem raz na czas prowadzić tam
zajęcia przyrodnicze by próbować zarażać młodych ludzi tą
pasją.
Na razie jest trudno, odbiór jest nie
taki jak w niektórych szkołach do których przychodzę, ale
zobaczymy co z tego wyjdzie.
Tego dnia mówiliśmy o formach ochrony
przyrody, ze szczególnym uwzględnieniem Natury 2000. Niekóre
dzieciaki były zdecydowanie zainteresowane, inne trochę mniej. Pod
koniec spotkania przepytałem je o czym chciałyby rozmawiać na
takich zajęciach – padło na wilki. Więc następne warsztaty
poświęcimy wilkom. Może to wpłynie na ich aktywność i będą
przez to chętniej w nich uczestniczyć? Czas pokaże.
Tej podróży dzień ostatni, ale
również pełny wrażeń. Niestety pogoda nie była po naszej
stronie – deszcz ze śniegiem i marznący deszcz nie umilały
wędrówki. Postanowiliśmy zajrzeć do kościółka w Trybszu i
Dębnie. Niestety oba były zamknięte :( Jeszcze chwila na Spiszu i
Podhalu odwiedzając przełom Białki, a potem na Orawę i jej
torfowiska. Wędrowaliśmy tam w poszukiwaniu cietrzewi, które po
obejściu całej ścieżki na Baligówce wypatrzyliśmy zakopane w
śniegu niemalże przy trasie. Wystające główki nad śniegiem –
jedyne co daliśmy radę dostrzec. Ale były - samice! Dalszy
przejazd minął nam już bez żadnych przygód czy super obserwacji.
Jak na 5 dni to trzeba przyznać że
zestaw gatunków imponujący! Wilki, żubry, bobry, wydra, dzięcioły
(czarne, białogrzbiete, trójpalczaste, zielonosiwy), tropy rysia,
tropy misia, uszatki, puszczyki, ural, sarny, lisy, zające, dziki,
jarząbki, cietrzewie... Czy mogło być lepiej ? Pewnie mogło, ale
uważam że i tak było wspaniale!
Poranek przywitał nas pięknym
widokiem na Tatry, wschodem słońca i nadziejami na wspaniałe
obserwacje. Wyzwanie – lekko niemożliwe do realizacji – znaleźć
kozice, niemniej spróbowaliśmy. Dojazd pod Tatry zajął nam
chwilę, ale z uwagi na piękne widoki nie poczuliśmy tego zbytnio,
później podejście pod Murowaniec i zachwyt nad tatrzańskim
pejzażem. W trakcie przejścia z bliska dało się przypatrzeć
pracy dzięciołów – czarnego i trójpalczastego – co było
sympatycznym uzupełnieniem listy.
Po krótkim postoju regeneracyjnym w
schronisku, gdy je opuściliśmy, Tatry częściowo schowały się za
chmurami, które kłębiły się i schodziły raz niżej, a raz
podnosiły się lekko. Do tego zerwał się wiatr i zaczął prószyć
śnieg. Takie warunki nie zachęcały do podjęcia wyzwania wędrówki
ponad górną granicą lasu. Przyszło nam iść niżej, gdzie
napotkaliśmy tropy rysia, ale ogólnie tropów było niewiele.
Momentami gdy pojawiał się widok staraliśmy się lustrować zbocza
gór w poszukiwaniu kozic, ale bezskutecznie.
Na szlaku
Później już długa droga w dół
doliną Pańszczycy by dotrzeć do auta tuż przed zapadnięciem
zmroku. Chwila oddechu i w drogę! Zrobiło się ciemno, więc może
uda się jakiegoś urala wypatrzeć? I udało się! Poza kilkoma
puszczykami zwyczajnymi na drzewie siedział ten wyglądany przez nas
ural więc sukces! Do tego zaglądnęliśmy do bobrów i jeden przez
moment pokazał swój łepek! Czego chcieć więcej? :) Kozic nie
było, ale i tak było... dobrze. Jutro ostatni dzień wycieczki.
Ten dzień miał być zwykłą
przejazdówką przez Beskid Niski (gdzie również wszystko zdarzyć
się może) w kierunku Łapszanki. Nikt nie spodziewał się emocji
jakie ten dzień nam dostarczy. Zaczęło się tuż po śniadaniu –
idąc do auta napotkaliśmy świeże tropy watachy wilków – 5-6
sztuk które wędrowały niecały kilometr od Balnicy. Przy aucie
spotkaliśmy leśniczego, któremu opowiedzieliśmy o naszych
obserwacjach, a ten stwierdził że „wilki no łażą, podchodzą
też pod Komańczę więc nic niezwykłego że grupka tędy
przeszła”.Powoli ruszyliśmy autem dalej na zachód. Jeszcze
krótkie odbicie w bok, do miejsca gdzie często bywają żubry, a te
pokazały swoje umiejętności kamuflażu – mimo że jest to
wielkie zwierze, to nie tak łatwo je wypatrzeć kiedy biegnie przez
knieję. Po krótkiej aż cieszącej obserwacji pojechaliśmy w
trasę. Kiedy zaś dojechaliśmy do Komańczy – ujrzeliśmy coś na
polanie już w obrębie miejscowości. Krótka obserwacja kątem oka
nie pozwoliła na identyfikację, natomiast zasiała ziarno
niepokoju. Zawróciliśmy i przejechaliśmy kilkadziesiąt metrów by
uzyskać lepszy widok na wspomniane pole. A tam naszym oczom ukazały
się 3 wilki biegnące z lewej do prawej. Gdy dotarły do ściany
lasu zwolniły i zatrzymały się przez co stworzyły wyjątkową
możliwość poobserwowania tych pięknych zwierząt. Zdjęcia
niestety nie dało się zrobić, ale w pamięci się zapisały
cudownie. To była nagroda za nasze trudy i wyrzeczenia. Trochę
szkoda że taka krótka była ta obserwacja ale zawsze wspaniała!
W Kotani
Dalsza droga przebiegała już bez
TAKICH obserwacji, ale co chwilę na drzewach przesiadywały
myszołowy, ale pilnie patrzyliśmy czy jakiś orzeł się nie trafi,
ale to by już było za dużo szczęścia. W rejonie Krempnej
zatrzymaliśmy się przy kilku zabytkowych cerkwiach, a później
zaryzykowaliśmy podjazd do Nieznajowej. Tam tropów wilczych było
znowu wiele, ale kolejne wilki już nie wpadły do puli naszych
obserwacji – za to ok 10 dzików biegnących brzegiem lasu wywołało
znaczny uśmiech – gdyż w Anglii dziki nie występują więc ten
niejako pospolity gatunek u nas dla turystów jest rarytasem. Wołanie
dzięcioła czarnego z pobliskiego lasu dopełniło obrazu tej
klimatycznej doliny. Dalsza droga przez opuszczone wsie w rejonie
Radocyny, Gładyszów, Kwiatoń (cerkiew tradycyjnie już wywołała
zachwyt) aż do głównej drogi którą później jechaliśmy w
Pieniny.
Nieznajowa - wilki i krzyze
W Pieninach postanowiliśmy skoncentrować się na
poszukiwaniach sów – godzina była odpowiednia więc ruszyliśmy w
miejsca gdzie włochatki oraz puchacze były stwierdzane. Niestety
nic nam się nie odezwało, pewnie także z uwagi na silny wiatr
który zaczął szumieć w koronach. W dwóch miejscach zastaliśmy
puszczyki siedzące na słupie i drzewie, ale to nie były te gatunki
na które liczyliśmy.
Dojeżdżając już do miejsca
noclegowego postanowiliśmy zajrzeć co tam u bobrów. Tych nie
zastaliśmy, mimo że na pewno były tego dnia aktywne, ale za to
udało się nam zobaczyć wydrę która zadomowiła się w ich
terytorium. Trochę mnie zastanawia co ona tam je, ale...
najwyraźniej coś dla siebie znalazła. Lekko zmęczeni padliśmy
spać, bo jutro czekał nas dzień wysokich gór.
Dzień ten zaczęliśmy od podążenia w kierunku Solinki by tam sprawdzić co u bobrów (takich drugich i większych) i obejść ścieżkę dydaktyczną tam zlokalizowaną. W pierwszej kolejności postanowiliśmy sprawdzić cmentarz, gdzie kiedyś rezydowały urale – bez śladu. Jedynie dzięcioły (niezidentyfikowane) w oddali żerowały. Pobliskie bobry się pokazać nie chciały natomiast wielkość obszaru przez nie przekształconego robiła wrażenie. Po chwili poszukiwań ruszyliśmy w górę ich tam, a tam – świeżutkie kilkugodzinne tropy niedźwiedzia. Pięknie odciśnięte, nie przyprószone śniegiem – jakby zostawione chwilę temu. Z lekkim niepokojem wędrowaliśmy dalej wiedząc że ON gdzieś tam jest. W sumie mało ciekawe doznanie spotkać się twarzą w twarz z głodnym przebudzonym misiem, chociaż na pewno zapadające głęboko w pamięć.
Na tropie wilka
Dalsza trasa wędrówki również nie rozczarowała – po przejściu przez kilka potoków i dolinek już schodząc w kierunku normalnej drogi ponownie przecięliśmy nasze kroki z trasą wędrówki niedźwiedzia, a dosłownie kilka metrów dalej napotkaliśmy niemal na pewno tropy spotkanego dzień wcześniej wieczorem wilka. Takie zagęszczenie radości w jednym miejscu że aż wierzyć się nie chciało. Wilk wędrował w przeciwnym kierunku do niedźwiedzia a szedł tropem lisa. My zdecydowaliśmy się na wędrówkę przez krótką chwilę tropem niedźwiedzia. Doprowadził nas on do polanki gdzie znaleźliśmy miejsce o które tenże się drapał, a tam tropy wilka i niedźwiedzia pokrywały się już ze sobą. Brunatny obrał w końcu kierunek pod górę i już nie szliśmy za nim. Ale nie ukrywam emocji trochę nam dostarczył.
Powrót na Balnicę zaowocował jeszcze spotkaniem 2 jarząbków. Co prawda była to krótka wręcz przelotna obserwacja, ale co gatun to gatun. Wieczorne rozmowy z Wojtkiem, który akurat wrócił uświetniły nasz pobyt.
Drugiego dnia ruszyliśmy w dolinę
Sanu w rejon Otrytu. Tym razem planowaliśmy spotkanie z żubrami czy
wydrą odpoczywająca na krze. Niestety nasze oczekiwania nie
spełniły się, ale i tak było fajnie. Już na początku wędrówki
napotkaliśmy piękne stado szczygłów, chwilę dalej dzięcioł
białogrzbiety żerował zapamiętale tuż przy ścieżce i można
było napatrzyć się na niego bez ograniczeń i niemal bez lornetki
(kilka metrów). San niestety z uwagi na kilka cieplejszych dni był
bez lodu. Wszystko płynęło więc nasze marzenia na temat wydry
można było na razie odłożyć.
Żeremia bobrowe na Tworylnym
W obrębie Tworylnego liczyliśmy na
spotkanie z żubrami. Żubrów nie było (nawet świeżych tropów)
za to pięknie pozowały grubodzioby, a na polanie dało się słyszeć
wołanie dzięcioła zielonosiwego. Chwilę później weryfikowaliśmy
wytrzymałość tamy bobrowej, po której przedostaliśmy się nad
potokiem do wschodniej części polany. Po krótkim dalszym marszu
napotkaliśmy tropy wilków. Te wywołały naprawdę szeroki uśmiech,
a dalsze obserwacje dzięciołów tylko go umocniły. Obszar dawnej
wsi opuściliśmy drogą leśną a potem stokową którą dostaliśmy
się w pobliże auta. Na samej drodze w jednym miejscu tropy rysia
(potwierdzenie że występują w Bieszczadach), a później liczne
tropy jelenie – mimo że żadnego nie widzieliśmy. Pięknie
obielone drzewa niesamowicie kontrastowały z błękitem nieba i
sprawiały że był to dzień kiedy z uwagi na panujące warunki „aż
chce się żyć”. Co więcej pogoda ta mogłaby wskazywać na to,
że wiosna jest tuż tuż... :)
wschód księżyca nad połoninami
Wracając widzieliśmy jeszcze kilka
lisów czy myszołowów (w tym włochatych), a koło zachodu słońca
byliśmy już na serpentynach pod połoninami. Piękny widok w
niesamowitym świetle. Niestety – bez wilków czy urali. Ale za to
wschód księżyca był na tyle wspaniały że wynagrodził nam te
braki. Po drodze czas na kolację w siekierze, a potem jadąc przez
Roztoki (gdzie próbowaliśmy sił z sowami) na Balnicę. Sów nie
było, ale za to w jednym miejscu znaleźliśmy tropy samotnego wilka
podążające z Jasła w kierunku Hyrlatej, mieliśmy nadzieję że
jeszcze go spotkamy.
Tutaj natomiast wielkie zaskoczenie!
Wyszliśmy wieczór, a tam tuż przy domu świeże tropy rysia! Więc
podążyliśmy jego tropem i tak brnęliśmy przez śnieg przez
dłuższą chwilę i w pewnym momencie chyba byliśmy blisko – z
normalnego kroku ryś przeszedł do biegu-skoków, aby po chwili
wejść w tak gęsty las że nie daliśmy rady już za nim kroczyć.
Do tego jeszcze tropy niedźwiedzia sugerowały że mogłoby to być
niebezpieczne. Z lekkim niedosytem wróciliśmy do domu, ale był to
bardzo dobry sygnał że tu – wszystko się może zdarzyć.
W ramach świadczenia usług
turystycznych miałem przyjemność rewanżu za zwiedzanie
południowej Anglii prowadząc pewną angielkę po karpackich drogach
i bezdrożach. Cel był prosty – wilki i rysie, uszatki, urale,
dzięcioły białogrzbiete, wydry, bobry, trójpalczaki i inne
zwierzaki. Plan realizacji był trudny, ale okazał się skuteczny –
Balnica i Łapszanka.
Balnica
Zacznijmy od początku, odbiór z
lotniska nastąpił już 24ego wieczór – i pierwszym celem była
krótka przekąska, a potem poszukiwania uszatek w rejonie Kryspinowa
– bezskuteczne. W trakcie tego wieczoru odwiedzaliśmy jeszcze
kilka miejsc gdzie te ptaki ostatnio były spotykane, ale też nie
przyniosło to rezultatu. Dopiero w późniejszych godzinach w czasie
przejazdu udało się obserwować kilka osobników żerujących przy
drodze, a siedzących na słupkach czy na drzewach. Co ważne nie
uciekały, dały się długo obserwować i wywołały pierwszy
uśmiech na twarzy naszej turystki.
Zapomniany cmentarz
Później ruszyliśmy przez Ustrzyki
Dolne pętlą bieszczadzką – tuż przed wschodem słońca i w jego
okolicy. Było na tyle szaro że można było szukać wilków, ale te
nie chciały się ujawnić. Ostatecznie po kilku godzinach dotarliśmy
na Balnicę, aby tam skoncentrować nasze poszukiwania. Już wtedy
poczułem przedsmak tego co będzie mnie czekało w lutym, bo
gospodarza nie zastałem i miałem przyjemność dbać o cały
dobytek.
Nasze pierwsze kroki na miejscu
skierowaliśmy na małą pętle przez Solinkę. Tam pięknie dało
się zobaczyć ślady bobrowej aktywności – niestety bez samych
bobrów. A tuż dalej tropy niedźwiedzia. Kilkudniowe ale i tak
ciekawe i zaskakujące dla naszego gościa. Wieczór spędziliśmy na
krótkim spacerze po okolicy, ale niestety nic super ciekawego nie
udało się już zaobserwować.
No i przyszedł czas odwrotu, raz
jeszcze Carską drogą, później przez Tykocin do Narwiańskiego
Parku Narodowego. Tam krótka przechadzka by się przekonać że
Narew cała skuta lodem i nie da się wypatrzeć żadnej wydry czy
bobra, ale i tak dla wielu miłą niespodzianką było odwiedzić
kolejny Park Narodowy. W dyrekcji była jakaś narada i pracownicy
nie byli zbyt przyjaźnie do nas nastawieni, ale w ramach
rekompensaty otrzymaliśmy książkę na temat NPN. Wyjeżdżając na
drodze do Jeżewa mieliśmy fantastyczną obserwację jastrzębia
polującego tuż na skraju drogi.
Zima na Podlasiu trzyma się nieźle,
ciekawe czy jak zawitam tam początkiem marca będzie wyglądać
dalej tak samo pięknie. Ja się na to Podlasie kiedyś przeprowadzę.
Łosoś biebrzański
Dalsza droga do Warszawy przebiegała
bez wybitnych przygód. A w Warszawie miałem przyjemność wziąć
udział w sympozjum (Radar ornitologiczny) na temat wykorzystania
danych radarowych do inwentaryzacji ptaków. Pomysł może i ciekawy,
ale raczej nie dla terenów górskich (zbytnie cieniowanie). Co
więcej nie pomoże na pewno przy inwentaryzacji ptaków dla celów
inwestycji „niskich” - przebudowa drogi – gdyż ptaki
trzymające się nisko przy poziomie roślinności mogą zostać
potraktowane jako echo. Niewątpliwie jednak ma ten sposób wielki
potencjał dla monitoringu tras migracyjnych, wyszukiwania obiektów
na niebie – do skontrolowania, czy analizy otwartych przestrzeni na
których chcielibyśmy zlokalizować na przykład farmę wiatrową
czy linie wysokiego napięcia. Dla takich celów jak najbardziej może
być to skuteczne.
Kolejny dzień podlaski rozpoczął się
od szczypiącego mrozu i obserwacji jemiołuszek żerujących
bezpośrednio w Goniądzu na krzakach nieopodal domu. Później
ruszyliśmy w trasę. Przejście szlakiem wzdłuż grobli obfitowało
w spotkania z dzięciołami, w tym z białogrzbietymi, kolejne ślady
bobrzej aktywności, tropy łosi i dzików, stada jemiołuszek,
kowaliki, pełzacze, raniuszki. Ten dzień był dobry z punktu
widzenia ornitologicznego.
Następnie przeprawa kangurem przez
wysokie śniegi z sercem w przełyku – przejedzie-nie przejedzie,
ale samochodzik jednak dzielny jest :)
W rejonie Fortu IV
Po chwili przejazdu udało się
dotrzeć do Fortu IV-ego. Co zaś przykre, tego dnia nie udało się
zobaczyć jeszcze żadnego łosia, mimo że jedna koleżanka nadal go
nigdy nie widziała. Poszukiwania wokół czwórki na początku były
bezowocne, ale później wreszcie łosie obrodziły i dało się
zobaczyć ich co najmniej kilka. Sam fort IV wydaje się zdecydowanie
ciekawym miejscem do prowadzenia obserwacji – fosa, nierówności
terenu, ruiny zabudowań betonowych stwarzają różnorodne warunki
dla wielu gatunków które potencjalnie mogą tam występować.
Wieczorem wyruszyliśmy raz jeszcze na poszukiwania płomykówki.
Tego dnia byliśmy zdecydowanie najbliższej. Udało się znaleźć
miejsce gdzie ta przeważnie przebywa, pojedyncze pióro, a nasze
przypuszczenia potwierdziły rozmowy z mieszkańcami okolicy. Dalsze
przeszukiwanie Goniądza nie przyniosło jednak rezultatu, a pogoda
nie sprzyjała długim wędrówkom. Powoli nasza biebrzańska
przygoda zaczęła dobiegać końca...
Dzień drugi to poszukiwania wilków,
oraz rozpoznanie ścieżki, której dotychczas nie znałem (aż
wstyd) w pobliżu Dobarza. Dosyć długa pętla, która miała
obfitować w ptaki i inne zwierzaki niestety okazała się pustynią,
która nas trochę zmęczyła. Natomiast powierzchnia łąk,
trzcinowisk i obszarów podmokłych lekko przytłacza ale i zachwyca
swoimi rozmiarami. Najczęstszym gatunkiem który chciał się
pokazać była sroka... ale za to udało się spotkać nory
prawdopodobnie tchórza. Jak nie mam szczęścia do tego gatunku, tak
z bardzo dużą dozą pewności to były jego domostwa. Miejscami na
trasie udało się również obserwować sosny pięknie zgryzane
przez łosie, które przyjmują bardzo ciekawy i charakterystyczny
pokrój. Kolejnym miłym akcentem tego dnia był piękny zachód
słońca.
Wsi podlaska wsi spokojna...
Po pysznym obiedzie ruszyliśmy jeszcze „na puchacza”
ale ten niestety nie chciał się odzywać. Mimo nasłuchiwania,
rozglądania się wszędzie dookoła nie było jego śladu, natomiast
znaczny mróz (-17 stopni) fajnie szczypał w policzki a gwieździsta
noc podkreślała urok wsi podlaskiej, która pod gwiazdami i z
pewnej odległości wyglądała prawie tak jak na płótnach z
ubiegłych epok.
Na zakończenie dnia pojechaliśmy do
Bohonik gdzie z zewnątrz obejrzeliśmy tamtejszy meczet – znacznie
mniejszy niż ten w Kruszynianach (p. Kierunek Podlasie 2012). Po
drodze nie udało się zaobserwować zbyt wielu zwierzaków –
sarny, lisy, zające... ale nic ponadto. Dodatkowe próby nasłuchu i
poszukiwań płomykówki znowu spełzły na niczym :(
Dawno mnie nad Biebrzą nie było, a
skoro 22ego chciałem być w Warszawie na konferencji to padł pomysł
połączenia przyjemnego z pożytecznym. I tak wyjechaliśmy środkiem
nocy by tuż po świcie dojechać nad tą piękną rzekę.
Norka amerykańska
Jeszcze w trakcie jazdy udało się
zaobserwować kilka myszołowów włochatych, które potraktowaliśmy
jako dobry zwiastun na najbliższe dni. Nasze pierwsze kroki
skierowaliśmy w kierunku Rusi, a następnie Strękowej Góry. Na
Rusi nie było wydry, która często tam pozuje do zdjęć, ale za to
na Strękowej krążyły ogromne stada wróbli, trznadli, mazurków i
innej drobnicy, tak że na drzewach było aż gęsto od nich.
Następnie przejechaliśmy przez
największy Ols w tej części europy ciągle rozglądając się za
łosiami. Pierwsze z nich udało się zaobserwować już na granicy
lasu. Następnie w trakcie przejazdu widzieliśmy liczne ślady
żerowania dzięcioła białogrzbietego, a miejscami ślady
aktywności bobrów. Po minięciu Goniądza, pojechaliśmy dalej na
północ do Kopytkowa. Na moście na Biebrzy udało się pooglądać
pierwsze tego dnia wydry, a później rozpoczęło się prawdziwe
safari.
Bóbr europejski
Kilka wydr, norka amerykańska … takie standardy. Na
wilczej wydmie niestety nie było wilków. Jedynie dzięcioł duży
tradycyjnie żerujący przy parkingu na Nowym Świecie. Chwila na
rozglądnięcie się z wież widokowych (kilka kolejnych łosi) oraz
rozmowę z turystą na biegówkach (informacja o stadzie dzików) i
trzeba było wracać. W drodze powrotnej na Biebrzy udało się
jeszcze zobaczyć 2 bobry z bardzo bliska, a obserwacja ta była
naprawdę łatwa i przyjemna. Kilka dodatkowych spojrzeń na wydry i
można powoli myśleć o odpoczynku po długim dniu. Podjęliśmy
również próby znalezienia płomykówki, ale ta nie chciała z nami
współpracować... :( Nasz pobyt postanowiliśmy odbywać w Łosiedlu
i chyba była to słuszna decyzja. Czysto, miło i przyjemnie z
dostępem do kuchni – suma korzyści.
Kolejna wycieczka w Gorce, ale tym
razem z dzieciakami. Trasa łatwa prosta i przyjemna, doliną
Kamienicy w górę. Nigdzie daleko tak naprawdę nie doszliśmy.
Papieżówka okazała się poza naszym zasięgiem. Nad potokiem
poszukiwaliśmy pluszczy czy tropów wydry – bezskutecznie.
Natomiast budowanie bałwana było im zdecydowanie w smak. Próbowałem
przekazać im maksimum wiedzy na temat gorczańskiego parku
narodowego, potrzeby jego istnienia czy gatunków występujących w
okolicy, a wartych ochrony. Do tego porozmawialiśmy na temat wilków,
gdyż watacha była nie tak dawno widziana w tej okolicy. Oczywiście
zapanował strach wśród dzieciaków, ale rozmowa na ten temat chyba
skutecznie go przegoniła.
Zima nie odpuszcza... zobaczymy co
będzie dalej, ale prawda jest taka że coś słaba w tym roku :(
Wycieczka w Gorce...wreszcie była
chwila by ruszyć się gdzieś w teren z rakietami i nartami.
Wieczorem dojechałem do Obidowej, tam noc spędzona w kanguromobilu
i rankiem można było ruszyć w świat pięknie przykryty białą
śnieżną pierzyną. Pierwszy raz zdecydowałem się na próbę
połączenia nart i rakiet śnieżnych i była to decyzja
zdecydowanie pozytywna. Wiadomo – na podejściu trzeba się było
trochę pomęczyć, ale na odcinkach płaskich czy „z górki” to
narty dawały wielką przewagę. Coś mi się wydaje że w tym roku
przy dzięciołach będę doskonalił tą technikę. No ale do rzeczy
– zaskoczyły mnie dzięcioły, które miejscami już były dość
aktywne. Może nieprzesadnie, ale jednak. Natomiast po osiągnięciu
pewnej wysokości i odpowiedniego etapu trasy zapanowała iście
cudowna pogoda. Błękit nieba, biel śniegu... czego można chcieć
więcej? Tropów lub samych obserwacji zwierzaków – w głębi
serca liczyłem na głuszce czy tropy wilków bądź rysia, ale nic z
tego :( Do tego z Turbacza nie było dobrego widoku na Tatry
(zamgliło się) ale i tak wycieczka była wspaniała. Potem zjazd w
kierunku auta, lekko nerwowy momentami – panowanie nad biegówkami
czasem jest trudniejsze niż nad zjazdowymi, ale udało się
szczęśliwie dotrzeć. Zmęczony ale uśmiechnięty zakończyłem
tegoroczny chrzest.
Dzień z warsztatami przyrodniczymi na
Zaczarowanym Wzgórzu. Idealnie na początek roku. Młodzież którą
miałem przyjemność edukować, dostała pełen pakiet – od
kolorwanek, przez dopasowywanie sylwetek ptaków do nazw gatunków,
przez ptasią kuchnię i wiedzę o dokarmianiu ptaków, po obsługę
lornetek i lunet a na wieczornym spacerze terenowym kończąc.
Spacerze podobnym do tego który odbywałem z dzieciakami w okresie
wakacji. Tym razem udało się obserwować jedynie szaraki i sarny.
Podjęte próby poszukiwania sów przyniosły sukces w postaci odzewu
puszczyków zwyczajnych. Dzień pełen wrażeń uzupełniony
prelekcjami multimedialnymi i pokazem diaporam musiał się podobać.
No i przyszło nam powitać Nowy Rok.
Natomiast w tym roku koncepcja pojawiła się dosyć szalona –
postanowiliśmy powitać Nowy Rok na szczycie jakiejś góry – by
był fajny widok, lepszy klimat, a także by było to coś zupełnie
innego i nowego. Po długich rozważaniach w których rozważaliśmy
Babią Górę, Pilsko i inne, padło na górę na której nikt z nas
wcześniej (aż wstyd się przyznać) nie był – na Lubań. Udało
się zebrać całkiem przyjazną ekipę, spakować namioty, śpiwory
i inne najbardziej potrzebne akcesoria i ruszyliśmy ku szczytowi.
Część trasy udało nam się pokonać na pace samochodu terenowego,
ale jeszcze sporo zostało do przejścia. Przez znaczną część
trasy o śniegu mogliśmy zapomnieć. Dopiero bliżej szczytu trochę
się go znalazło, ale nie tyle żeby utrudniał wędrówkę. Po
dotarciu na miejsce okazało się że nie będziemy sami –
zastaliśmy tam jeszcze 2kę turystów którzy podobnie jak my
postanowili uciec od komercji i zgiełku tych „na dole”. W
trakcie całej wędrówki liczyliśmy na jakieś ciekawe obserwacje
przyrodnicze, ale te niestety przeciętnie dopisały – o ile nie
mówimy o krajobrazach.
Po rozbiciu namiotów, zaopatrzeniu się
w drewno, rozpaleniu ogniska przyszedł czas na biesiadowanie aż do
północy. Zimno nawet nie dawało się bardzo we znaki. Minus kilka
stopni, piękny księżyc, a także doskonałe nastawienie sprawiły
że północ przyszła szybciej niż się spodziewaliśmy. Widok ze
szczytu ku położonym poniżej miejscowościom oraz na Tatry był
niesamowity! Nagle ok północy przetoczyła się na dole fala
wybuchów i świateł wyglądająca znacznie lepiej niż z dołu.
Jeszcze chwila rozmów i żartów, a potem trzeba było się
bunkrować w namiotach by dotrwać do świtu.
Świt przyniósł piękny widok na
Tatry, dobre humory i modraszkę jako pierwszego ptaka 2013 roku.
Jeszcze chwila na szczycie – gadając, śmiejąc się, pijąc
herbatę czy opalając się na dachu wiaty, a potem już na dół i
powrót do szarej rzeczywistości.
Muszę przyznać że był to sylwester
zdecydowanie inny niż te które dotychczas przeżyłem, ale był
jednym z lepszych. Atmosfera, miejsce, pogoda, widoki, ludzie... to
wszystko tym razem dopisało bez żadnych zastrzeżeń i oby tak
udany przełom roku był dobrym zwiastunem na nadchodzący rok.